Nick: mikia
Zaczęłam pisać po nad 2lata temu jak pamiętam, więc styl i język trochę dziecinny... (Mowa tu o moim opowiadaniu Eire). Eire II jest o wiele lepsze :] To tak jakby ktoś chciał looknąć na pamiętniki.
Wybaczcie, że nie zaglądam na wasze blogi, ale coś ostatio nie mam do tego czasu. Ciągle coś trzeba zrobić, w czymś pomóc, komuś pomóc, gdzieś pojechać, z kimś pojechać... I ta nauka heh... Ale obiecuję, w krótcę nadrobię wszystkie zaległości :]
Dzisiaj możliwe, że wieczór z Shanem... Zobaczymy co z tego będzie...
Ciąży Joanne nikt nie traktuje na poważnie. Rozmowy o zakupach dla dziecka, o odwiedzinach w szpitalu, o chrzcinach. I jak to trzeba będzie jakieś fajne ciuchy na owe chrzciny kupić i oj! jaki słodki będzie ten dzidźuś... Przepraszam, że nie potrafę skakać do nieba jak inni. Gadać o głupotach... Mnie na usta pchają się pytania, co ze szkołą? Ze studiami? Gdzie zamieszkacie? Jak się czujesz? I boję się za ich dwoje... dziwne? W końcu nie mój problem prawda? Wszyscy w naszej paczce boją się mówić na ten temat na poważnie. Fiona w ogóle nie porusza tego tematu, ona też jest przerażona jak ja. Woli nie mówić nic, niż pierdolić trzy po trzy. Kiedy zaczynam mówić na poważnie, pytam jakie są ich plany, dziewczyny mnie uciszają. Trzeba się cieszyć i wspierać! Chore to wszystko... chore!!!!
*
O to owy artykuł:
Może należałoby się najpierw przedstawić. Żeby tak miło było na początek. Na imię mam M.H. Dla Irlandczyków Michaela H. (czyt. Hordyniek), często pisane jako Hordyneic, Hordymec i moje ulubione, Hydronic. Cóż, niestety Irlandczycy nie mają talentu do zapamiętywania cudzoziemskich nazwisk. Ba, często nawet irlandzkich nie potrafią zapamiętać. I tak się cieszę, że nie mam na nazwisko np. Brzdąkiewicz, dopiero by Irlandczycy łamali sobie języki. Zresztą jestem pewna, że wielu z was zna mój ból i często czujcie się poirytowani z powodu przekręcania waszych nazwisk. Uwierzcie mi, z czasem można się przyzwyczaić, a nawet zacząć śmiać się z tego, tak jak robimy to z moją matulą. Na dyplomach zawsze przekręcają moje nazwisko, można by powiedzieć, że mam kilka tożsamości. Jak szpieg!
Wiosenek mam szesnaście. Choć często czuję się, jakbym miała ich wiele więcej. Zawsze byłam dojrzalsza niż rówieśnicy. Poza tym życie, kilka przeprowadzek (można by powiedzieć, że jesteśmy nomadami), zmiana szkół, to spowodowały, na dobre mi to jednak wyszło. Świat mnie nie przeraża, wręcz przeciwnie, stoi otworem. Nie boję się zmian, nawet je lubię. To tak jakby zmienić wodę w akwarium, świeże uczucie w oskrzelach. Oczywiście, można przez całe życie siedzieć w tej samej wodzie, ale przecież nie chcielibyśmy by doszło do „odkrycia tego wewnętrznego fuj, tego wewnętrznego ble”. Życie to jedna wielka przygoda, niekończąca się wędrówka. A ja niestety jestem taka Misia wędrowniczka.
Na zielonej wyspie mieszkam od prawie pięciu lat. Z felietonu mojej matuli pewnie wiecie już, jak tu trafiliśmy. Usłyszeliście opowieść o lodówce, rozłące i późniejszym pakowaniu walizek. Powiem tak, lodówki wymarzonej, amerykańskiej z automatem do lodu, jeszcze nie mamy, ale może kiedyś Bóg da, o ile ojcu coś nie strzeli do głowy i nie wywiezie nas do innego kraju, np. na Alaskę. Pamięta ktoś z was jeszcze taki serial „Przystanek Alaska”? Mnie się zawsze kojarzy z łosiem, nie wiem dokładnie, dlaczego. Takie dziecięce wspomnienia, nie zawsze mające sens.
Wiadomo, początki zawsze są trudne. Nowa miejsce, szkoła i ludzie. Nowe środowisko, inna kultura. Z latami przyszło się przyzwyczaić, nawet zrozumieć. Przymykam oko na ich denerwujące zwyczaje, te dobre przyswajam do swojej polskiej natury, jednak polką nigdy nie przestanę być. Są rzeczy, których ja nie rozumiem w nich i których oni nie rozumieją we mnie. Trochę mi zajęło zanim znalazłam ludzi, którzy mnie zaakceptują taką, jaką jestem, bo muszę przyznać, charakterek mam trudny. Dużo się śmieję, mówię jak najęta, jestem najnormalniej w świecie walnięta. Niepoprawna optymistka, straszna indywidualistka i kocham to w sobie. Tą inność. Moi irlandzcy przyjaciele też to polubili. Rozmowy są ciekawsze, kiedy nie wszyscy się zgadzają, kiedy myślenie nie zawsze jest anglosaskie.
Zapytacie, czy mam lub miałam problemy z językiem? Oczywiście, że na początku miałam. Uczyłam się języka przez sześć lat. Trzy lata w prywatnej szkole, kolejne trzy po przeniesieniu się do publicznej podstawówki i oczywiście dodatkowe lekcje języka po szkole. Matka wierzyła głęboko, że język prędzej czy później mi się przyda. Angielski nawet bardzo lubiłam i traf chciał, że trafiłam do anglojęzycznego kraju. Dlatego, teraz się już tak nie chwalę, że lubię francuski, bo nie daj Boże, los mnie rzuci do Francji! Choć kto wie… może kiedyś? W Paryżu byłam z klasą i pokochałam to miasto, ale o tym, kiedy indziej. Na razie dobrze mi na wyspie skrzatów i nie mam zamiaru się nigdzie przenosić.
Język opanowałam bardzo dobrze. Stał się trochę jak mój drugi ojczysty. Nie sprawia mi już różnicy, w jakim języku mówię, czytam lub oglądam filmy, chociaż złapałam się ostatnio na tym, że te ostatnie wolę oglądać w oryginale. Myśleć, też pewnie czasem myślę po angielsku, lecz już tego nie zauważam.
Teraz to słynne pytanie, czy wróciłabym do Polski? Często się na tym zastanawiam i odpowiedź brzmi, na razie nie. W Irlandii odnalazłam spokój ducha. Odnalazłam siebie. Odkryłam talent i miłość do rysowania i do pisania. Tutaj każdy zakamarek, wrzosowisko, skała zaprasza do tworzenia. Nie mówię, że w Polsce tak nie jest. Tylko, że ja zawsze mieszkałam w mieście. Siedlce już mi się wydawały małe w porównaniu do Koszalina, z którego przeprowadziłam się z rodzicami, a tu proszę, kolejna przeprowadzka. Małe miasteczko w samej dziczy Irlandii, na skraju malowniczego Donegalu, ogródek w ogródek z Północną Irlandią. Moi polscy przyjaciele zawsze reagują wielkim okrzykiem - „toż tam ciągle do zamachów bombowych dochodzi!”. Widać, jak mało my Polacy wiemy o Irlandii. Nie, żeby oni też wiele wiedzieli o Polsce. Jeszcze do niedawna byli przekonani, że u nas niedźwiedzie polarne żyją. Zamachów bombowych też nigdy nie widziałam i nie słyszałam by jakiś był blisko nas. Siedzę sobie tutaj jak u Pana Boga za piecem, o IRA czytuję tylko w gazetach, chodzę z psem na długie spacery brzegiem klifów, maluję pastelami magiczne pejzaże i do głowy mi nawet nie przyjdzie, żeby wracać.
Jestem pewna, że wielu z was rozumie, o czym mówię. Tym z was, którzy dopiero przyjechali na tą piękną wyspę, życzę byście kiedyś potrafili tak jak ja, stanąć na brzegu klifu, spojrzeć przed siebie, wziąć głęboki wdech świeżego powietrza i poczuć się w pełni szczęśliwym. Ten dzień kiedyś nadejdzie, uwierzcie mi.